REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Elektryczne starcie, czyli walka podziemia EDM z mainstreamem

Mój iPhone to nie jest jedyne miejsce, w którym Skrillex i Speedy J mogą koegzystować. Mimo to, podczas gdy muzyka klubowa zdobywa kolejne rzesze zwolenników wskutek obecnego boomu, dwa przeciwne sobie światy które reprezentują ci wykonawcy, wydają się pędzić na zderzenie czołowe, i to na łeb, na szyję.

27.05.2014
9:32
EDM: Mainstream vs. Underground
REKLAMA

Konflikt miał swoją kulminację całkiem niedawno, podczas beefu pomiędzy Art Department a Stevem Aoki, Sanderem van Doornem i Laidback Luke'iem. Trójka DJów wypuściła w Sieć dość zabawne video, w którym przez kilkadziesiąt sekund stali w trójkę za konsoletą, co jakiś czas kręcąc gałkami mikserów, machając rękoma, i udając, że miksują (i to jeszcze bez słuchawek!). Dla tych, których ominął ten viralowy klip, przypomnienie poniżej:

REKLAMA

Skrytykowane to zostało przez Art Department, kanadyjski duet tworzony przez Kenny'ego Glasgowa i Jonny'ego White'a. W dość mocnych słowach skrytykowali oni ośmieszanie DJów poprzez przerysowane gwiazdy o olbrzymim ego. W chwilę później jednak w Sieci pojawiło się kolejne video - kontra wymierzona w duet, w postaci materiału filmowego przedstawiającego Kanadyjczyków podczas występu, gdy robili… Dokładnie to samo, za co krytykowali trójkę wcześniej wspomnianych DJów:

To jednak tylko wierzchołek góry lodowej. W tym tygodniu do Internetu trafił skecz z komediowego programu "Saturday Night Live", będący parodią obecnych trendów w muzyce - a w szczególności dwóch olbrzymich gwiazd tego trendu, szwedzkiego producenta Avicii, i francuskiego producenta-performera, Davida Guetty. W skeczu fikcyjny DJ, Davvincii, przeciąga w nieskończoność puszczenie tzw. "dropa", kulminacyjnego momentu w każdej, klubowej kompozycji. W znakomity sposób skecz ten przedstawia niezamierzony komizm zarówno dzisiejszej muzyki klubowej - tej mainstreamowej oczywiście - oraz reprezentujących ją, napuszonych producentów:

Dodatkowo, undergroundowy, amerykański producent Seth Troxler napisał długi referat - żeby nie powiedzieć "traktat" - opublikowany w serwisie "Thump", w którym poddał krytyce kulturę olbrzymich, plenerowych festiwali z muzyką klubową - nazywając je "zbiorowiskiem niepoważnych ludzi, robiących niepoważną muzykę". Dostało mu się za to od Laidback Luke'a, który opublikował esej żarliwie broniący EDMu - również tego mainstreamowego.

Konflikty między artystami dobrze się sprzedają - ale tu chodzi o coś zdecydowanie głębszego. Masowa krytyka przekracza granice cyberprzestrzeni, i jest odbiciem kontrastujących ze sobą, często skrajnych poglądów, które kiełkują gdzieś, poza zasięgiem wzroku większości, w najróżniejszych segmentach kultury klubowej. Rzeczywistość jednak nigdy nie jest czarno-biała. Nie ma wątpliwości, że w mainstreamowej muzyce - do pewnego stopnia - zagnieździli się szarlatani, którzy mają znaki dolarów/euro/funtów (* - niepotrzebne skreślić) w oczach. Mimo to, warto pamiętać też o tym, że również w undergroundzie - choć tamtejsze imprezy odbywają się często bez trików pokroju Steve'a Aoki rzucającego ciasta w publiczność - też pełno jest uzurpatorów, czy pozorantów.

Kultura klubowa (którą można umownie nazwać "undergroundem"), oraz kultura festiwalowa (tzw. "komercja", "mainstream"), stanowią odzwierciedlenie rozmaitych, historycznych korzeni, oraz różnych priorytetów odnośnie kwestii kreatywności, a także samego image'u artystów. To dość znamienne, że Martin Garrix - jeden z największych, najbardziej popularnych producentów ostatnich kilkunastu miesięcy; 18-latek reprezentujący coraz silniejszy nurt "sypialnianych producentów" (od miejsca, w którym działają i komponują, często tylko na parę godzin, na finalny mix, wpadając do studia), tytuły swoich pierwszych utworów zaczerpnął z keygenów i torrentów, używanych do crackowania muzycznego softu. Przed nadejściem ery produkcji muzyki na laptopie, muzyka klubowa - i nie tylko ta, zresztą - musiała być produkowana w prawdziwych studiach, za pośrednictwem drogiego sprzętu, który wtedy był (i dziś nadal też jest) poza zasięgiem nastolatków. Podobnie też, w przeciwieństwie do tego, co ma miejsce dzisiaj, nie każdy DJ był producentem, a nie każdy producent był DJem (dziś często te dwie kwestie się łączą).

REKLAMA

Warto wspomnieć też o tym, że wielu DJów, którzy dziś mogą być uważani za weteranów, było DJami tylko i wyłącznie - wystarczy wspomnieć choćby Carla Coxa czy Sashę. Wielu z ludzi, którzy położyli podwaliny pod dzisiejszą scenę klubową, nigdy w życiu nie wyprodukowało nawet jednego kawałka. To "oldschoolowe" podejście wykształciło się w czasach, gdy DJe byli przeważnie postaciami działającymi gdzieś w tle sceny klubowej, a ich zadaniem było zabrać klubowiczów na przejażdżkę, swoistą muzyczną wycieczkę po starannie dobranych brzmieniach - dźwiękach kompozycji stworzonych przez innych artystów. Choć co poniektórzy DJe zostali z czasem rezydentami, zatrzymując się w pewnych klubach na dłużej i grając w nich regularnie, a także gromadząc wokół siebie rzesze zwolenników, to jednak w tzw. "dawnych czasach" ludzie przychodzili głównie "do klubu, na imprezę", a nie zobaczyć jednego, konkretnego DJa. Współcześni stali bywalcy festiwalowych line-upów, tacy jak Skrillex czy Avicii, to jednak nie kuratorzy muzyki czy "myszkujący po pchlich targach łowcy dźwięków". To producenci i muzycy przede wszystkim. I stąd, najprawdopodobniej, biorą się wszystkie problemy i konflikty.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA