REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Tak złe, że aż niedobre, czyli najgorsze sequele wszech czasów

"Dzień Niepodległości: Odrodzenie", "Wojownicze Żółwie Ninja: Wyjście z cienia", "Iluzja 2", "Alicja po drugiej stronie lustra", "X-Men: Apocalypse". Jak na razie rok 2016 obfituje w pokaźną liczbę koszmarnych albo niepotrzebnych filmowych kontynuacji. Już dawno nie było tak źle. Przy okazji postanowiłem więc przypomnieć sobie wszystkie najgorsze sequele jakie widziałem w życiu. Oj, to były bolesne wspomnienia.

23.07.2016
19:35
Najgorsze sequele wszech czasów
REKLAMA
REKLAMA

Obcy kontra Predator 2 z 2007 roku

Zacznę może od tego, że "Obcy kontra Predator" to jeden z najgorszych filmów w historii kina. Mieć pod strzechą dwie najbardziej kultowe i śmiercionośne postaci w historii science-fiction i nawet w 10% nie wykorzystać ich potencjału, to nic więcej niż karygodna zbrodnia. Jego sequel to film równie beznadziejny. Pełen bezsensownej przemocy, krwi, bez ładu i składu, bez scenariusza, pełen głupot i z nijaką fabułą. Gdyby to był zwykły, podrzędny horror, to uznałbym go po prostu za zły film, ale fakt, że występują tu i Obcy i Predator naraz, sprawia, że automatycznie klasyfikuje się on do kategorii "najbardziej żenujące niewykorzystanie potencjału w historii".

Dziedzic Maski z 2005 roku

O boziu droga! Pamiętam, że po seansie tego filmu przeżyłem lekki kryzys egzystencjalny, gdyż zacząłem się zastanawiać, czemu nie zrobiłem czegoś bardziej produktywnego w życiu, tylko zmarnowałem półtorej godziny na taką filmową kupę. Pierwsza "Maska" to jeden z moich ulubionych filmów z lat 90., jako dzieciak oglądałem go dziesiątki razy. Twórców, którzy w taki sposób gwałcą czyjeś wspomnienia i poczucie estetyki powinno się odseparowywać od świata. Kompletnie żenujące pomysły, nijakie poczucie humoru, scenariusz głupszy niż w bajkach dla niemowląt. A propos niemowląt, to po dziś dzień mam koszmary z tym potwornym, animowanym komputerowo bobasem. Brrr...Szczerze nie dziwię się, że twócy tego filmu nie zrobili wielkiej kariery.

Batman i Robin z 1997 roku

Ten film to żelazna klasyka. O ile "Batman Forever" zmierzał delikatnie w stronę kiczu, tak "Batman i Robin" zdecydowanie przekracza jego granice, będąc dziełem na wskroś kampowym, tyle że niestety nie na tyle by bawić widza. Ten film jest niczym koszmar każdego fana Batmana. Poczynając od idiotycznych scen akcji, fatalnej reżyserii, niezamierzonej parodii, George’a Clooneya w roli Batmana (jedna z najgorszych decyzji castingowych w historii kina), a kończąc na kultowych sutkach na kostiumach superbohaterów (do dziś nie wiem, czemu były one takie ważne). Porównując ten film z Batmanami Nolana, a nawet z "Batman v Superman", idealnie widać różnice w podejściu do kina rozrywkowego i adaptacji komiksów dziś i dekady przed pojawieniem się Christophera Nolana i Kevina Feige'a.

Pozostać żywym z 1983 roku

Jeśli ten tytuł nic wam nie mówi, to uściślę – jest to sequel "Gorączki sobotniej nocy". Tak, tej "Gorączki..." z Johnem Travoltą, który zresztą bez specjalnego namiawiania zgodził się zagrać i w owej kontynuacji. I być może na papierze wydawało się, że film ten może mieć potencjał, ale w praktyce okazało się zgoła inaczej. Być może dlatego, że scenarzystą i reżyserem "Pozostać żywym" jest... Sylvester Stallone. Do dziś zachodzę w głowę, kto w ogóle wpadł na pomysł, by gwiazdę kina akcji lat 80., tuż po sukcesach „Rocky’ego” i "Rambo", zatrudniać do muzycznego melodramatu? I czemu sam Stallone w ogóle podjął się tego zadania? Doprawdy nie wiem, w każdym razie wyszedł z tego makabryczny filmowy potworek ze straszną muzyką, zalewem kiczowatych scen i fatalnymi scenami tańca. Zły Sylvester, niedobry!

Superman III 1983

Jakim cudem coś tak okropnego jak "Superman III" w ogóle powstało? Zachodzę w głowę, jaki był ówczesny plan włodarzy wytwórni produkującej filmy o człowieku ze stali, że w ogóle zezwolili na to, by ewidentny partacz, jakim był Richard Lester, zabrał się za film o Supermanie i zrobił z niego żenującą parodię. "Superman III" nie ma praktycznie nic wspólnego z adaptacjami komiksów. To dziwaczna i wcale nieśmieszna komedia z elementami fantastyki, pełna slapstickowego humoru na żenującym poziomie w wykonaniu komika Richarda Pryora (kto wpadł na pomysł, by go w ogóle uwzględnić w obsadzie?) i zwyczajnie głupia od strony fabularnej. Pierwszy "Superman" to dzieło kultowe, natomiast aż nie chce się wierzyć, że ktoś zezwolił na to, by cała seria mogła upaść tak nisko, do poziomu taniego kina klasy C... No i żal patrzeć na Christophera Reeve’a, który jeszcze kilka lat wcześniej budził zachwyty jako idealny Człowiek ze Stali, a w tej odsłonie dosłownie zatacza się jako nieogolony... pijak.

Speed 2: Wyścig z czasem z 1997 roku

Ten film jest tak zły, że powoli obrasta już legendą. "Speed 2" sam w sobie jest potwornie słaby, ale na jego niekorzyść działa dodatkowo dość mocno fakt, że jest kontynuacją jednego z najlepszych filmów akcji lat 90.  To idealny przykład na to, co się dzieje, gdy Hollywood desperacko i na siłę próbuje wycisnąć pieniądze z dobrego pomysłu i kasowego hitu sprzed lat. Keanu Reeves, gwiazda części pierwszej, miał dobrego nosa, bo nie zgodził się na udział w kontynuacji "Speed", natomiast towarzysząca mu w 1994 roku Sandra Bullock wyraźnie za bardzo potrzebowała gotówki, przez co na długie lata udział w tym filmie rzucił cień na jej karierę, którą w dużej mierze rozkręcił pierwszy "Speed". W dwójce położone jest praktycznie wszystko. Przede wszystkim pisany na kolanie i do bólu idiotyczny scenariusz. Twórcy zbyt dosłownie wzięli sobie przykazanie, że w sequelu wszystkiego musi być więcej i akcję z klaustrofobicznego autobusu przenieśli na wielki statek wycieczkowy (które jak wiadomo słyną z zawrotnych prędkości), przez co film kompletnie stracił unikalny charakter oryginału oraz to, co zadecydowało o jego sukcesie. Bullock na ekranie partnerował mega drewniany Jason Patric, a Willem Defoe wcielił się w najbardziej karykaturalny czarny charakter ostatnich kilku dekad.

Księga cieni: Blair Witch 2 z 2000 roku

Sequel kultowego w wielu kręgach "Blair Witch Project" perfekcyjnie pokazuje co było nie tak z Hollywood na przełomie XX i XXI wieku. Jasne, nie ma się o oszukiwać, w tej branży w 98% przypadków chodzi o pieniądze. I nie ma w tym nic złego. Problem zaczyna się wtedy, gdy wytwórniami filmowymi kierują pazerni i pozbawieni wyobraźni "garniturowcy", którzy nie potrafią wykonać choćby najmniejszego wysiłku by spełnić oczekiwania widza, tylko ślepo gonią za pieniądzem. Pierwszy "Blair Witch Project" powstał za śmieszne pieniądze, a fenomenalny sukces osiągnął przede wszystkim ze względu na oryginalną wówczas formę (nakręcony był zwykłą domową kamerą, w stylu znanym dziś jako found footage). Natomiast w przypadku sequela, jakiś wstecznie mądry producent wpadł na "genialny" pomysł, by kontynuacja tej opowieści nie miała właściwie nic wspólnego z oryginałem i była zwykłym, klasycznie zrobionym horrorem młodzieżowym. W dodatku nudnym, tandetnym, przewidywalnym, głupim i totalnie niestrasznym. No, ale przecież producenci wiedzą lepiej.

Dzień Niepodległości: Odrodzenie z 2016 roku

To najświeższa ze wszystkich pozycja na liście. Jeden z tych sequeli, na kóre absolutnie nikt nie czekał, a gdy pojawiła się pierwsza zapowiedź, przeciętny widz pytał się: "Ale po co?". Pierwszy "Dzień Niepodległości" to głupie, ale niezwykle efektowne widowisko, które w swoim czasie robiło imponujące wrażenie. Tymczasem sequel jest jeszcze bardziej głupi, postaci jeszcze bardziej drewnianie i niezapamiętywalne, a efekty wizualne na tle innych superprodukcji nie wyróżniają się niczym szczególnym. Patrząc też na pisany chyba po ciemku scenariusz z totalnie wtórną fabułą i schematami rodem z poczatku lat 90., zastanawiam się czemu twórcy zwlekali z produkcją aż 20 lat? Wydawać by sie mogło, że skoro podjęli się wysiłku by zrobić ten film dopiero po tylu latach, to musi oznaczać, że trafili w końcu na ciekawy pomysł na fabułę. No, niestety nie. Najgorsze w tym filmie jest to, że jest zwyczajnie nudny, a tego produkcjom sci-fi i katastroczinym się nie wybacza.

Blues Brothers 2000 z 1998 roku

"Blues Brothers" to jeden z moich ulubionych filmów muzycznych i najlepszych komedii jakie pamiętam. Po śmierci Johna Belushiego stało się jasne, że kontynuacji raczej nie zobaczymy, jako że postać grana przez Johna była integralną częścią całej opowieści. Ale Hollywood nie zna żadnych świętości. Reżyser John Landis oraz Dan Aykroyd stwierdzili, że 16 lat od śmierci Belushiego to absolutnie wystarczający czas, by dalej rozkręcać franczyzę, tym bardziej, że wówczas kariera Aykroyda sięgała powoli dna. I tak powstała jedna z najbardziej niepotrzebnych, wymuszonych, nieśmiesznych i kompletnie bezdusznych kontynuacji, na którą nikt nie czekał.

Głupi i głupszy: Kiedy Harry poznał Lloyda z 2003 roku

REKLAMA

Tutaj po prostu brak mi słów. "Głupi i głupszy" to, jak sama nazwa wskazuje, opowieść o głupocie. Twórcom pierwszej części udało się, jakimś cudem, za pomocą obleśnych i klozetowych gagów opowiedzieć naprawdę zabawną historię i stworzyć postaci, do których z miejsca czujemy sympatię. Sequel, a właściwie to prequel, gdyż tym razem poznajemy swoiste origin story przyjaźni Harry'ego i Lloyda, to nic więcej niż pospolity festyn mocno nieświeżych i słabych gagów, żenującego aktorstwa i kompletnego braku pomysłu na całość filmu.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA